życia. Usiłowała na pierwsze miejsce wyforsować Litunię i troskę o nią, lecz widocznie była jeszcze za młoda, by wyrzec się samej siebie, myśli o sobie, a myśl o sobie była myślą o człowieku, który — jak mówił ten Kostrzewa — zajmie punkt centralny w jej egzystencji. Czy mógł nim być Marjan?...
Wracali do Warszawy razem. Lecz Anna czuła, że każde z nich męczy się własną samotnością. Litunia nieruchomo tkwiła przy oknie, aż się znużyła i usnęła owinięta pledem. Wtedy po raz pierwszy Marjan odezwał się:
— Nie wiem, nie rozumiem swojej sytuacji — mówił półgłosem, nachyliwszy się do Anny — wydaje mi się, że stanowię dla was, dla ciebie i dla twego dziecka jakąś przeszkodę.
Nic nie odpowiedziała, a on dodał:
— To męczy.
Jakżeby chciała powiedzieć mu teraz, że tak, że to jego własna wina, gdyż jest taki, jak jest, że powinien przyjąć odpowiedzialność za ich wspólne szczęście i o to szczęście walczyć, że ma ważny i święty obowiązek zdobycia zaufania Lituni, że już nie jest samotnikiem, któremu wolno ograniczać się do kontemplacji własnych abstrakcyj, niepotrzebnych abstrakcyj, tak, właśnie niepotrzebnych, nieważnych i szkodliwych. Cóż jemu, cóż im przyjdzie z tych bezpłodnych rozmyślań! I cóż wart jest jego nieproduktywny, pławiący się w autoanalizie umysł!...
Nie odezwała się jednak ani słowem.
Wprawdzie kiedyś, w pierwszych dniach ich znajomości sama była olśniona, owładnięta, zaczarowana tą jego niepospolitą inteligencją. Może to niekonsekwentnie z jej strony, ale teraz wolałaby, by był zwykłym szarym człowiekiem, czującym, myślącym i działającym poprostu.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/301
Ta strona została uwierzytelniona.
299