— Nie, nie ja — potrząsnęła głową Anna, w zamyśleniu składając list.
Teraz dopiero z całą wyrazistością uświadomiła sobie, że jej małżeństwo z Marjanem byłoby nonsensem. Poprostu nonsensem. Już od dawna oddaliła się odeń na dystans tak wielki. Jego dziwaczna, anemiczna, chora miłość była zbyt wątłym między nimi łącznikiem. Ich fizyczne zbliżenia nie miały już w sobie nic z porywu, nic z egzaltacji czy zapomnienia, a nawet nic z istotnej potrzeby. Nie były też wynikiem przyzwyczajenia, lecz raczej czemś, czem przed sobą starali się zamaskować głębokie organiczne zmiany w swych uczuciach. Bo Anna, chociaż nie miała żadnych na to dowodów, była pewna, że i w nim jakieś zmiany zajść musiały. Nie mogła uwierzyć w zaklęcia, którym brakło siły wzniecenia woli, do walki o zamierające szczęście, a przecie twierdził uporczywie, że bez niej żyć nie potrafi.
— Nie... nie... — powtarzała — jestem wolna dla siebie i dla Lituni. I tak już będzie zawsze...
Za oknami rozciągała się jej przyszłość pusta, zimna i biała, jak śnieg. Jakiś bolesny smutek, jakiś bezmiar samotności, a później starość...
— Leżę tu, jak kłoda, wyrzucona na pustynny brzeg, nikomu niepotrzebna... — mówiła ciotka Grażyna.
Anna otrząsnęła się:
— To bluźnierstwo, bluźnierstwo przeciw mojej najdroższej kruszynce. Nie, ja nigdy nie zaznam tego strasznego uczucia, ani ja, ani ona.
Pochyliła się nad łóżeczkiem i wpatrywała się w Litunię. Tak, one dwie wystarczą sobie, zupełnie wystarczą. I nigdy się nie rozstaną, nigdy nie będą sobie obce. Oczywiście Litunia wyrośnie na śliczną pannę i będzie miała duże powodzenie, a w końcu wyjdzie zamąż, za
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/313
Ta strona została uwierzytelniona.
311