— Ależ wiem. To dziwny zbieg okoliczności! Bo wyobraź sobie, mój dobry znajomy, pan Dziewanowski, wspominał mi, że obejmuje w Mundusie jakieś poważne stanowisko. Nie znasz go?
— Nie. Jestem w biurze dopiero od dziś rana.
— Ta znajomość może ci się przydać. Poznasz go, bo ma przyjść dziś wieczorem. Szczedroń powiada o nim, że jest to chodząca encyklopedja...
— Kto taki? — z oburzeniem zapytał Szawłowski, wchodząc do pokoju z dużem pudłem z czerwonej laki.
— Mówiłam o Marjanie.
— O Dziewanowskim?! To mętny łeb. Jest poprostu żaden.
— Mylisz się — spokojnie odpowiedziała Wanda.
— Bo jest przystojny! — zaśmiał się ze zwycięską ironją Szawłowski — a pozatem żaden. Człowiek bez własnego, bez jakiegokolwiek zdania. Można mu przez trzy godziny wykładać coś z matematyczną ścisłością, a nigdy nie jest dość przekonany, by zdecydować się, gdzie jest białe, a gdzie czarne, gdzie słuszność, a gdzie idjotyzm. Mętny łeb. Lubię go zresztą.
— Przez jego oczy — w zamyśleniu powiedziała Wanda — patrzy się na świat, jak przez powiększające szkło. Całość traci kontury, staje sie enigmatyczna i tajemnicza, a szczegóły występują z nieprawdopodobną wyrazistością. Odkrywamy je. Spostrzegamy ich złożoność, ich wielkie znaczenie.
— Nonsens — żachnął się Szawłowski.
— Marjan umie przyglądać się, nie umie zaś patrzeć — ciągnęła swoim powolnym głosem Wanda, nie zwracając uwagi na irytację Szawłowskiego — to jest wynik jego wiedzy.
— Czy pan Dziewanowski jest z zawodu literatem? — zapytała Anna.
— Niczem — wybuchnął Szawłowski — jest poże-
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.
56