— Będę czekał.
Dziewanowski nie omylił się: zaraz nazajutrz opadły go refleksje. Gorzkie, ironiczne, dręczące. Ekstaza, a raczej egzaltacja wczorajszego wieczoru wydała mu się śmieszna, dziecinna, nieuzasadniona niczem, poza jakiemś podnieceniem, nad którem nie umiał zapanować. Zachował się jak smarkacz wobec kobiety, z którą rozmawiał drugi raz w życiu. Gotowa go posądzić o komedjanctwo, o płytką sztukę, wykoncypowaną, by wleźć do jej łóżka.
Następstwem tych rozmyślań była ciężka depresja. Wykręcił się byle pretekstem od spotkania z Wandą, od obiadu u stryjenki, od udziału w jakimś idjotycznym sądzie konkursowym dla początkujących autorów dramatycznych i czytał „Historję Matematyki“ Schlenga, nie rozumiejąc ani jednego zdania. Dopiero ze zmrokiem zaczął wracać do równowagi. Ciemność zawsze działała nań kojąco. Zapalono już latarnie uliczne, gdy wyszedł z domu.
Okna u Szczedroniów były nieoświetlone. Tylko w pokoju Stanisława paliły się silne lampy, co dowodziło, że pracował.
Rzeczywiście Wandy nie zastał. Szczedroń przyjął go prawie radośnie:
— Siadaj pan, siadaj, pogadamy.
Marjanowi przyszło na myśl, że Szczedroń, gdyby był zazdrosny, a raczej gdyby jego zazdrość należała do pospolitego gatunku — mógłby go oblać kulturą jakichś zarazków.
— I cóż Wanda, panie Dziewanowski — zapytał odsuwając mikroskop — puściła dziś pana kantem?
Marjan był przyzwyczajony do repertuaru wyrażeń Szczedronia, nie raziło go to zbytnio, a dziś szczególniejszą nawet sprawiało przyjemność. Towarzystwo tego człowieka o grubych manierach działało, jak alkohol,
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.
90