Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wreszcie spotkałem Wandę, która łączyła w sobie wszystkie zewnętrzne cechy swego środowiska. A że miałem ją na długość ramienia, że mogłem po nią sięgnąć, napełniłem tę zewnętrzność tysiącem domniemań, schlebiających moim wymaganiom. Robotę zaś wykonałem tak solidnie, że nawet wówczas, gdy przekonałem się o głupocie owych domniemań, nie dało się ich odlepić. I to jest, panie Dziewanowski, moja miłość. Wyobraź pan sobie fanatycznego wyznawcę, który za ołtarzem świątyni wybudował maszynę do robienia cudów, w cudy przestał wierzyć, lecz ilekroć maszyna zostanie wprawiona w ruch, pada plackiem przed jej sztuczkami. Oto masz pan mój zdrowy chamski rozum i moją zdrową psychikę.
Dziewanowski był oszołomiony. Często rozmawiał z Szczedroniem i nieraz podziwiał jego odwagę cywilną w demonstrowaniu własnych przeżyć najbardziej intymnych. Było to bohaterstwo, na które Dziewanowski w normalnych okolicznościach nie potrafiłby się zdobyć, zwłaszcza wobec innego mężczyzny. Nie potrafiłby zrezygnować z tej osłony, jaką daje skrytość. Czułby się bezbronny i jeszcze bardziej słaby. A Szczedroń, co najciekawsze, nawet teraz wydawał się równie silny i niezwyciężony. Może dlatego, że każde jego twierdzenie budziło w Dziewanowskim protest, przy każdym jego wniosku wyrastały w umyśle Dziewanowskiego długie szeregi znaków zapytania. Jednego był teraz bardziej pewien niż przedtem: kochał Annę. Więcej: potrzebował jej, zdawała mu się niezbędna. U niego działają nie ambicja, nie snobizm, u niego jest zupełnie inaczej...
Nie umiał swobodnie rozmyślać, gdy nie był sam, a szczególniej, gdy patrzyły nań oczy tak badawcze, jak oczy Szczedronia.
Pożegnał się i wyszedł. Na ulicy spotkał wracającą Wandę i Szawłowskiego, który, wymachując rękoma,

97