Kate wstrząsnęła się:
— Nie rozumiem, zupełnie nie rozumiem, jak można po takich odczuciach swego stanu upijać się znowu.
— Dusza ludzka jest zdolna do szybkich regeneracyj, proszę pani, a ciało od lat zaprawione w treningu, już po niewielu godzinach wraca do jakiej takiej formy. Wystarczy zirytować się przy czytaniu książki któregoś z przyjaciół, wystarczy wściec się na wycie radia, które bluzga ze wszystkich szpar i zakamarków kamienicy, wystarczy przypomnieć sobie, że w takimż stanie człowiek był wczoraj, przedwczoraj, i tak dalej i tak dalej aż od początków świata, a oto z mgławic zamroczenia, z chaosu dyluwium, z oparów infernalnych wyłania się zwolna świetlana wizja: pulchna i jędrna zarazem, niebiańsko pachnąca, matową czerwień ukrywająca w matowej bieli — golonka. Tak, to ona uśmiecha się do ciebie w złocistej aureoli pure grochowego, ona wyciąga do ciebie dłoń pomocną i mówi: — Wstań Łazarzu i zabierz łoże swoje — wołam cię do życia, gdzie obrusy jak śnieg białe, gdzie panieńskim rumieńcem cielęcina pała, gdzie roztruchan z lazuru nektar piwska kryje, a nad tym wszystkim brzęk sztućców... I wizja rośnie, potężnieje, uplastycznia się. Oto znajome srogie a pijackie twarze, oto długie nocne rodaków rozmowy. Śpi miasto zamarłe w śnie poczciwych fajdanów, miasto skamieniałe, pejzaż księżycowy, a domy jak skalne ściany, a ulice jak puste kaniony, jak dzikie wąwozy, a knajpy jak pieczary i jaskinie. Raz po raz z jednej z drugiej, trzeciej wychynie jakaś postać. To szatany. Pędzą auta zamarłymi kanionami z pieczary do pieczary. Sezamie otwórz się! i oto bucha ze środka wrzask pijacki, wycie orkiestr, bulgot szlachetnych płynów. To Ali Baba ucztuje wraz z czterdziestu rozbójnikami. W smugach dymu w oparach alkoholu przesuwa się kalejdoskop knajp. Rozróżniamy twarze: oto centkowany pysk Drozda, oto pan Irwing, którego poznajemy tylko po białym pasie i po czekaniku, oto Chochla misternie udający zająca zarzynanego przez psy, kawalkator niezrównany, oto Tukałło posępny i Gogo towarzysz jego nieodstępny. Aż wreszcie o świcie, gdzieś na ulicy nieznanej, gdzie trzeźwi trafić już nie mogą, żegluje nocą szynk pijany ze śpiewającą w nim załogą...
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/160
Ta strona została skorygowana.