Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/204

Ta strona została skorygowana.

Wreszcie znalazł numer i zakręcił tarczą aparatu:
— Proszę poprosić pana Strąkowskiego.
— Pan Strąkowski jeszcze śpi — odpowiedziała gospodyni.
— Więc niech pani go obudzi. To ważna sprawa.
Po chwili w słuchawce odezwał się głos zaspany i skrzypiący:
— Co do licha! Kto mówi?
— Tu Gogo, słuchaj...
— A, jak się masz? Wstałeś?
— Mniejsza o to. Chciałem cię zapytać jak śmiesz przysyłać mojej żonie jakieś idiotyczne kwiaty! Cóż ty sobie wyobrażasz.
— Nie rozumiem cię — zdziwił się Strąkowski.
— To ja nie rozumiem — krzyknął Gogo.
— Zwariowałeś? Cóż jest w tym złego! Każdy przecie może...
— Każdy, ale nie ty! Wypraszam sobie!
— Ależ Gogo! Co ci się stało.
— To się stało, że nie życzę! Moja żona nie potrzebuje twoich głupich kwiatów, a ja tego, byś w moim domu zostawiał swoje zegarki, czy inne części garderoby. Wypraszam sobie!
Strąkowski wytrzeźwiał ze snu:
— Wybacz, ale chyba nie chcesz mnie obrazić? Pozwalasz sobie na wyrażenia, które...
— Tak, pozwalam sobie — przerwał Gogo, podniecając się tym, że Kate z sąsiednego pokoju słyszy każde słowo. — Pozwalam sobie, a nie pozwalam tobie. A twoje parszywe kwiaty wyrzuciłem do śmieci!
Strąkowski odpowiedział zimno:
— Proszę, byś w każdym razie wyrażał się powściągliwiej. Możesz nie życzyć sobie, bym przesyłał pani Kate kwiaty i zastosuję się do tego życzenia. Natomiast nie będę tolerował podobnego tonu. Wyrażasz się jak gbur.
— Wyrażam się jak mi się podoba, smarkaczu!
— To już za wiele chamstwa. Żegnam.
— Mydłek — krzyknął jeszcze Gogo i rzucił słuchawkę na widełki.
Strąkowski odszedł od aparatu zdenerwowany i nie wiedzący, co począć. Awantura, którą zrobił mu Gogo, wydała mu się