Potrząsnął lejcami i tuż za bramą parku skręcił sprawnie ostrym wirażem w polną drogę.
— Od roku nie jeździłam saniami — mówiła Kate. — Bardzo to lubię, ale w Warszawie nigdy nie ma śniegu. Gdy tylko spadnie, uprzątają go w przeciągu paru godzin... Cieszę się, że przyjechałam do Prudów.
— Pani woli wieś niż miasto?
— Nie wiem, ale raczej nie. Miasto daje więcej różnorodności wrażeń.
— I bliższy kontakt ze światem — dopowiedział. — Z rozmaitymi ludźmi, z kulturą. Największą zaletą miasta dla mnie jest kino i teatr. Podczas mego ostatniego pobytu w Warszawie nie było niemal dnia, bym nie był w kinie lub w teatrze.
To chyba na niektóre rzeczy musiał pan chodzić po kilka razy?
Zaśmiał się:
— Zgadła pani. Na „Kupcu weneckim“ byłem na przykład siedem razy.
— Na premierze byliśmy razem, — o ile przypominam sobie nie był pan specjalnie zachwycony?
— To prawda — przyznał, — nie podobała mi się reżyseria i obsada niektórych ról. Ale sama sztuka. Cóż to za arcydzieło. Przepadam za Szekspirem.
— Powinien pan wobec tego założyć sobie teatr w Prudach.
W osiemnastym wieku Tynieccy nieraz sprowadzali tu wędrowne trupy włoskie i francuskie.
— Mam zamiar sprawę tę rozwiązać prościej — uśmiechnął się. — Prościej, taniej i nowocześniej. Chcę zamieszkać na stałe w Warszawie.
— Pan?... Ależ to byłoby świetne! — zawołała.
Spojrzał na nią badawczo i umilkł.
Kate zmieszała się z lekka. Karciła siebie w myśli za ten niewczesny entuzjazm, który mógł być przezeń rozmaicie rozumiany. W najlepszym wypadku zdziwił go. Jego milczenie mogło oznaczać, że bynajmniej, nawet w wypadku realizacji swego zamiaru, nie przewiduje podtrzymywania z nią i z Gogiem bliższych stosunków. Należało zatrzeć to wrażenie.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/265
Ta strona została skorygowana.