wzdłuż sągów i obijające o nie resztki sanek. W sankach nikogo nie było.
— Jezus, Maria — wyszeptała Kate i grzęznąc po kolana w śniegu dobrnęła do drogi.
Nie musiała daleko szukać. Leżał tuż przy drugim sągu. Leżał na wznak z rozkrzyżowanymi rękami, śmiertelnie blady i nieruchomy. Oczy miał zamknięte.
— Nie żyje — przemknęło jej przez głowę i uczuła nagle, że mącą się jej myśli, że jeszcze chwila, a straci przytomność. Opanowała się najwyższym wysiłkiem woli. Przede wszystkim trzeba ratować, może jeszcze nie późno...
Uklękła w śniegu i podniosła bezwładną głowę Tynieckiego.
Ze skroni sączyła się krew. Wzięła garść śniegu i ostrożnie obmyła ranę. Odetchnęła z ulgą. Nie, to było zwykłe zadraśnięcie skóry. Pewno od tamtej gałęzi, która zerwała mu czapkę. Ale w takim razie dlaczego?...
Gorączkowo starała się znaleźć puls. Potem zaczęła dotknięciami palców badać czaszkę. W tej chwili usłyszała za sobą tupot kroków. Obejrzała się. To biegł ten człowiek, który spłoszył konie. Teraz go poznała. Był to gajowy Suhak.
— Boże miłosierny — wołał zdyszanym głosem — co za nieszczęście... Co panu hrabiemu, jaśnie panienko?... Czy aby nie pokaleczył się?...
— Nie wiem — odpowiedziała. — Nie daje znaku życia.
Dobiegł i pochylił się nad leżącym:
— W imię Ojca i Syna... — Przyłożył ucho do piersi Tynieckiego, po chwili wyprostował się i powiedział: — Dycha, dzięki Bogu. Pewnikiem od wstrząsu go zamroczyło.
— Oddycha? — I Kate z kolei pochyliła się nad leżącym.
Oddychał istotnie i serce biło. Wprawdzie ledwie dosłyszalnie, lecz równo.
— A konie tam ponieśli? — zapytał gajowy wskazując dukt.
— Tam.
— To ja zaraz ich znajdę. Daleko nie uszli, bo tam zaraz dukt się kończy i gąszcz. Najsampierw pana hrabiego niech panienka cuci, ot, po rękach bić, po twarzy, za przeproszeniem, i śniegiem nacierać. Pewno nic mu nie jest. Może i połamał
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/270
Ta strona została skorygowana.