jemnością. Bynajmniej nie przez rozrzutność, tylko poprostu dlatego, że kosztem tych kilkuset złotych zapewniał sobie ów mały, ale wyraźny dystansik między nimi, między tymi wszystkimi, za których płacił, a sobą. On wyznaczał knajpę, na niego czekano, do niego zwracała się służba o dyspozycje i z rachunkami. Chociażby towarzystwo miało być największe, stolik zawsze rezerwowano na jego nazwisko. Nawet jeżeli siadał przy cudzym — odrazu stawał się gospodarzem. Nie pieniądze odgrywały w tem wyłączną rolę, lecz i sposób bycia, ale na taki właśnie sposób bycia pozwala możność wydawania pieniędzy.
Zaraz po pierwszych „jaksięmaszach“ okazało się, że Taraszkiewicz wie już o licytacji.
— Zresztą, komu dziś to nie grozi — machnął ręką — u ciebie, stary, jeszcze chyba najlepiej. Familja czcigodna ruszy kabzą i już. Prawda?
— Jakoś się to zrobi — skrzywił się Runicki.
— Zapewne. Mówiono mi, żeś był dziś w Tekazecie. Na długo przyjechałeś?
— Jeszcze nie wiem. Psują mi humor te idjotyczne sprawy.
— A jakże tam stary?... Wciąż siedzi w rewolucji francuskiej?... Szczęśliwy człowiek... Maman zdrowa?
— Dziękuję ci.
— Nie jesteś rzeczywiście w najlepszym humorze. Napijmy się. Pozwolisz?... Jestem wpawdzie po obiedzie, ale... Kieliszek czystej nigdy nie zawadzi.
Kelner uprzedził go i napełnił kieliszki.
— Sam przyjechałeś? — znacząco zapytał Taraszkiewicz.
— Przecie zawsze sam przyjeżdżam — z przymusem uśmiechnął się Runicki.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.