jej odebrać. Gdy przyjdzie na świat, będzie już należało do nich, a później wstydzić się będzie matki, wyprze się jej... Nie! Musi je zachować dla siebie, tylko dla siebie... Nie da go nikomu!..
Oplotła ręce wokół siebie i z jakąś rozpaczliwą czułością łagodnie przycisnęła dłonie.
Na dole rozległy się czyjeś kroki i głosy. Jacyś ludzie wchodzili nagórę. Szybko otarła twarz, poprawiła kapelusz i zaczęła schodzić. Każdy stopień oddalał ją, zdawało się, o setki mil od małego, ubogiego mieszkanka. A jednak nie zatrzymała się.
Po głowie tłukły się myśli, niby biedne, wystraszone ptactwo: więc co, oszukiwała samą siebie? Grała przed samą sobą komedię?... Nie, nie!... Niczego w życiu szczerzej nie pragnęła, niż powrotu. Ale pchało ją coś, czego nie rozumiała, wobec czego była bezsilna...
Nie bała się szarego życia, nie odczuwała wstrętu do pracy w jatce, nawet tych dawnych, prostych ludzi umiałaby może polubić... Ależ czyż można wyrwać z siebie to, co przez długie lata nawarstwiło się w duszy? Przecież od dziewczęcych rojeń, poprzez tysiączne wysiłki, walkę i cierpienia szła ku osiągnięciu tego, co uważała za jedyne szczęście... Zawiodła się, ale cofnąć się już nie umiała.
Jeszcze jedno piętro. Minęła dwoje ludzi, jeszcze jedna kondygnacja schodów i była już w bramie, na ulicy.
Od Wisły dął silny, mroźny wiatr.
— Nie mogę, nie mogę — szeptała w miękkie futro kołnierza — niech się dzieje, co chce... Nie mogę.
Wsiadła do pierwszej spotkanej dorożki, w hotelu prędko spakowała walizki. O dziewiątej odchodził po-
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.