puste. Tylko w palarni, w tureckim gabinecie i w myśliwskim pokoju przy kilkunastu stolikach starsi panowie i panie grali w bridża. W małym hallu, gdzie urządzony był bufet z przekąskami, pięć czy sześć osób raczyło się alkoholem. W oranżerji przejście Magdy spłoszyło jakąś czułą parę. Magda zarzuciła na ramiona szal i wyszła na taras. Był cichy, chłodny, jesienny wieczór. Z okien smugi światła wpadały w ciemność, tu i ówdzie układając się zamazanemi w konturach prostokątami na trawnikach. Zdaleka, od czworaków, dobiegały ledwie dosłyszalne dźwięki harmonji. Po drugiej stronie w zabudowaniach folwarcznych odżywiało się od czasu do czasu szczeknięcie psa.
Po szerokich schodach zeszła z tarasu i schodziła coraz głębiej w ciemność, nieruchomą, spokojną ciemność uśpionych drzew. Żwir skrzypiał pod stopami. Szare, bliskie niebo nie przeświecało żadną gwiazdą.
Usiadła na ławce przy stawie i patrzyła w czarny kontur wysoko wznoszącego się pałacu, gęsto poznaczony jasnemi kwadratami okien. Był to jej dom. Dom jej męża, dziecka, jej nowej rodziny... Zamykający w sobie całą jej przyszłość, całe życie aż do późnej starości... Całe!...
A przecież, gdyby teraz wstała i poszła dalej, najdalej, w ten nieprzenikniony mrok, gdyby roztopiła się w nocy, gdyby się w niej zanurzyła na zawsze, jak w tym stawie, gdyby ciemność zamknęła się za nią, jak tafla wody... Nie zostałoby tu po niej ni śladu. Ni śladu. Nic nie drgnęłoby w tym pałacu, nawet zmiany żadnej, niktby nie zauważył. Dwa lata, tak, prawie dwa lata jej życia pod tym dachem, wśród tych ludzi, zapomnianoby jak nieważny epizod. Chcianoby zapomnieć, zmyć, jak rażącą plamę... Była i poszła. Ani Ksawery ani jego rodzice... Cóż znaczy dla nich, co może znaczyć?... A syn?...
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/237
Ta strona została uwierzytelniona.