znalazł nikogo. Natomiast podkreślił sobie kilka nazwisk znanych: hr. Jerzy Dokszycki, ziemianin, — prof. Wacław Gniewosz, — hr. Marja Znaniecka, ziemianka, dr. Juljusz Wurm, przemysłowiec i — rzecz całkiem niespodziewana — owa ruda aktorka, którą pamiętał ze Złotej Maski.
— Kabina szósta — zauważył, — to musi być obok.
Rozległ się gong.
Runicki wziął papierosy, poprawił przed lustrem włosy i krawat, przypudrował koniec nosa, który wydał mu się nieco zaczerwieniony i zszedł na dół.
Sala jadalna, wspólna niestety dla pierwszej i drugiej klasy, mieściła się na pokładzie głównym. Gdyby nie niski sufit i niezbyt gęste podtrzymujące ten sufit kolumienki, przypominałaby zwykłą salę restauracyjną w przyzwoitym hotelu. Cała była zastawiona niedużemi okrągłemi stołami, nakrytemi każdy na sześć osób. W rogu grała na podjum orkiestra w marynarskich mundurach.
Uprzejmy kierownik sali wskazał Ksaweremu jego miejsce, objaśniając, że stara się zawsze tak dobierać towarzystwo, by każdy stół w swojem kółku czuł się najlepiej. Oczywiście, później można dobrać się inaczej, innemi grupami.
— Może pan jednak już teraz ma jakieś życzenia...
— O, bynajmniej. Proszę mi tylko powiedzieć, kto siedzi przy tym stole?
— Ależ służę. Szanowny pan, to raz, — zajrzał do notesu — hrabia Dokszycki, to dwa, generał Przybyś, to trzy, hrabina Znaniecka, to cztery, małżonka generała, to pięć i lekarz okrętowy dr. Pasznicki, to sześć.
— Wybornie — skinął głową Ksawery.
— Może zamało pań — usłużnie uśmiechnął się kie-
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.