przeczytał trylogję Sienkiewicza, później zdobywał się już tylko na powieści kryminalne. Ale tego, ma się rozumieć, nie mógł powiedzieć pani Znanieckiej.
Przed wieczorem z tej racji, by nie popaść znowu w podobnie nużące tematy, jak i w realnym zamiarze prędszego dojścia do celu, zmienił ton i rozpoczął zaloty.
W tym względzie miał już wyrobioną metodę, którą uważał za najbardziej celową. Było to połączenie brutalnej i pewnej siebie męskości z wytworną formą ataku. Na pierwszy ogień poszło zapewnienie, iż mąż pani Marychny popełnił szaleństwo, pozwalając żonie na tę podróż. On, Ksawery, gdyby miał żonę (oczywiście taką żonę), nie puściłby jej na krok od siebie.
Nie, bynajmniej nie przez brak zaufania. Przez poczucie wartości takiego skarbu, dla którego zdobycia każdy rabuś gotów jest przecie na największe ryzyko.
Pani Znaniecka ze śmiechem powiedziała, że czasy piratów minęły.
Był to doskonały moment do zaciśnięcia szczęk, zatopienia wzroku w ciemności, ściągnięcia brwi i wydobycia z siebie jednego tylko, lecz nabrzmiałego treścią słowa:
— Szkoda!...
Runicki wiedział, że przypomina teraz, że musi przypominać właśnie pirata i że pani Marychna przygląda mu się z uznaniem.
Nie należało jednak przeciągać struny i odezwał się:
— Jest w pani coś dziwnego, czego nie umiem nazwać...
— Czy chodzi panu o wnętrzności? — zaśmiała się, robiąc aluzję do jego nieświadomości w dziedzinie anatomji — mogę to panu ułatwić: wątroba, śledziona, nerki, serce...
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.