Ksawery Runicki przygryzł wargi i umilkł. Rozłożone łaskawym i bezradnym gestem ręce prezesa Niesiołowskiego i jego twarz, niemal kwadratowa w obwisłych fałdach policzków, wyrażały zawziętą kamienną stanowczość zaledwie maskowaną konwencjonalnem ubolewaniem.
Runicki wstał. Jakże chętnie rzuciłby mu teraz wprost w oczy, że niczego innego nie spodziewał się wogóle ani po Towarzystwie Kredytowem Ziemskiem, które zamiast służyć interesom ziemiaństwa, tylko je gnębi, ani po jego prezesie, nadętym synekurzyście, który nie może współczuć z ziemianami, bo jest wnukiem zwykłego karczmarza. Byłby to policzek mocny i celnie wymierzony. Nie przydałby się jednak na nic. I tak Wysokie Progi za półtora miesiąca pójdą na licytację. Jedynym ratunkiem byłoby wpłacenie Towarzystwu zaległej raty z odsetkami w kwocie trzydziestu dwuch tysięcy. Na pokrycie tej sumy Runicki miał w kieszeni zaledwie osiem, a o zdobyciu skądkolwiek bodaj jeszcze kilku tysięcy nie było co marzyć.
— Bardzo żałuję — mówił Niesiołowski, ściskając na pożegnanie rękę Runickiego — ale i tak zrobiliśmy maksimum ustępstwa.
Chciał jeszcze dodać jakąś zdawkową radę czy pociechę, lecz Runicki skłonił się i wyszedł. W ogrom-