— Będziesz wyglądała na scenie jak trup wymoczony w occie!
— Jak galareta!
Magda zresztą wiedziała, że one mają rację. Jednak niedawna awantura w domu i strach przed występem tak roztrzęsły jej nerwy, że wciąż była bliska błaczu i nie umiała panować nad sobą, chociaż wiedziała, że naraża się na drwiny koleżanek.
Znowu przybiegła do garderoby pani Iwona, zatroskana i podniecona:
— Chodźcie prędzej — zawołała — musimy koniecznie przerobić „Molocha“ przynajmniej dwa razy, by Magdalenka się wprawiła.
— Poco?! Ona przecież umie — ociągały się.
— Już i tak nogi nas bolą.
— Ja — kategorycznie usiadła w kącie Białkówna — ani myślę. Jeżeli zrobią teraz próbę, to nie będę miała sił...
Nagle na progu stanął reżyser Bończa:
— Jest ta nowa? — zapytał ostro:
— Oto ta — wskazała Magdę pani Iwona
Bończa niedbale obejrzał ją, poklepał po ramieniu i mruknął:
— Uważaj żebyś się nie wsypała. Masz pietra? Co?
Nie czekając odpowiedzi zawrócił się i wyszedł.
— Jak on śmie mówić do mnie na ty! — oburzyła się Magda.
— Cóż ci to szkodzi — wzruszyła ramionami Brandtmayerka.
— W teatrze nikt na te rzeczy nie zwraca uwagi — dodała pojednawczo pani Iwona — no, dziewczyki chodźcie.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/100
Ta strona została skorygowana.