Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/101

Ta strona została skorygowana.

— Ja nie pójdę — powtórzyła Białkówna.
— Nie odstawiaj ważniej! — krzyknęła na nią któraś — bo powiem Bończy i doigrasz się.
— Całuj go wiesz gdzie!? — odcięła się Białkówna, wstała jednak i poszła za wszystkiemi.
Próba odbyła się na pierwszem piętrze w kancelarji.
Nie było tu pianina i nawet po zsunięciu stołów zrobiło się niezbyt wiele miejsca. Jednak próba przeszła nieźle. Magda uspokoiła się znacznie, a pośpiech, w jakim musiała przebierać się i próbować, odwrócił nieco jej myśli.
To też, gdy znalazła się wreszcie wraz z koleżankami na tle dekoracyj na scenie, przed zapuszczoną jeszcze kurtyną, serce waliło jej w piersi wprawdzie równie mocno, lecz już tylko z tremy. Nie zapomniała o domu i ojcu, lecz tamto wszystko wydało się jakieś odległe i nieważne. Gdzieś na dnie, w żołądku odczuwała jakby skurcz, jakby niedokończony spazm, ale cała jej świadomość ogniskowała się tu, na scenie.
Za chwilę rozsunie się kurtyna i ujrzy przed sobą tysiące oczu, tysiące twarzy.
— Żeby tylko nie omylić się w trzeciej figurze — myślała gorączkowo — i żeby jak najwolniej zrobić ten „szpagat“ na tarczy...
Za kurtyną stał reżyser Bończa i opowiadał swoim niskim, ciepłym, jakimś dziwnie bezpiecznym głosem anegdotki. Od czasu do czasu sala wybuchała śmiechem lub oklaskami. Było coś niesamowitego i wrogiego w tym bliskim a niewidzialnym tłumie. Śmiech rozlegał się przykremi krótkiemi porywami, później następowała nieznośna cisza, jakby tam było pusto, znowu odzywał się głos Bończy i nagle zrywały się oklaski.