Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

Wreszcie Bończa skończył i z fałd kurtyny wynurzyła się jego postać. Rzucił uważne i obojętne spojrzenie w stronę ustawionej już grupy i w tej samej sekundzie, gdy znikł za kulisami, orkiestra zabrzmiała dzikim, przejmującym akordem.
Kurtyna zwolna, majestatycznie zaczęła się rozsuwać. Magdę ogarnęła wręcz panika: z czarnej czeluści nad oświetloną krytemi lampkami orkiestrą wiała pustka, zupełna pustka. Tylko skądś zdaleka zawieszone wysoko w próżni jarzyły się oślepiające wielokolorowe reflektory. Instynktownie posuwała się na swojem miejscu za Brandtmayerką, automatycznie powtarzała jej ruchy. Nie wiedziała, czy tańczy, czy to tylko złudzenie i stoi w miejscu, kompromitując cały zespół, psując całe przedstawienie. Gdy uklękły wiankiem w środku sceny, dopiero wówczas spostrzegła, że przecież tak, że bierze udział, że wykonywuje wszystkie ruchy, jak należy, że jej ręce wznoszą się ku górze takim samym trzepotliwym podlotem, jak i klęczącej naprzeciw Białkówny. Była teraz zwrócona twarzą do widowni. Pomału zaczęła rozróżniać w jej mroku jaśniejące plamy ludzkich twarzy. Pierwsze rzędy w refleksie świateł rampy i orkiestry zarysowały się coraz wyraźniej.
Nagle, szalony strach ścisnął serce Magdy:
— Boże! Jeżeli na sali jest ojciec!
Byłoby to okropne. Lada minuta może usłyszeć jego ostry krzyk. Przecie ojciec do wszystkiego jest zdolny. Mógł pojechać za nią i teraz być tam w tej czeluści...
W najwyższem napięciu, drżąc na całem ciele oczekiwała tego, co się stanie, co musi się stać.
Omal nie krzyknęła, gdy pochylona obok Staśka syknęła niespodziewanie:
— Nie rób z siebie histeryczki!...