Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/103

Ta strona została skorygowana.

To nieco otrzeźwiło Magdę. Orkiestra ścichła w pianissimo i wybuchła szeregiem przeciągłych, potężniejących łkań.
— Żebyś się tylko nie wykopyciła — dobiegł Magdy szept Zośki.
— Nie bój się — chciała odpowiedzieć, lecz tylko bezgłośnie poruszyła ustami i czemprędzej je zacisnęła, gdyż szczęka zaczęła drgać, a zęby uderzały o siebie coraz częstotliwiej.
— Odwagi, odwagi — powtarzała w myśli, ale czuła, że wszystko robi jak martwa.
Oto weszła na tarczę, na wielki, niczem dno od beczki krążek drewniany obity srebrzystą blachą, wnoszono ją zwolna coraz wyżej, a ona wznosiła ręce, aż już u samej góry zaczęła zwolna rozsuwać się w szpagacie. Bose stopy ślizgały się, mięśnie ud naprężyły się aż do bólu.
— Wolniej... wolniej, jeszcze wolniej — myślała.
Chwila i przegięta w tył zaczęła się pomału wznosić. Stała teraz wyciągnięta jak struna z rękami wysoko nad głową. W orkiesetrze zapanowała cisza i nagle rozbrzmiał przejmujący akord.
Lekko, rękami wyciągniętemi przed siebie jak do pływackiego salto moralte skoczyła w szeroką czerwoną paszczę Molocha na miękkie wołojkowe materace. Opadła w przysiadzie. Numer był skończony.
Widownia grzmiała od oklasków. Magda stała nieruchomo pośród spiętrzonych tyłów dekoracji, gdy chwyciła ją za rękę pani Iwona:
— Wyjdźże, tędy, prędzej.
Wypchnęła ją na scenę. Kurtyna raz poraz rozsuwała się i zsuwała, teatr grzmiał od oklasków, a one kłaniały się i uśmiechały, ciężko dysząc ze zmęczenia. Sala jeszcze huczała od oklasków, lecz jakiś jegomość w zielonym