Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

do zrozumienia, że woli nie brać jej sobie na kark. Możnaby wprawdzie samej pójść do niej, ale Magda tak się czuła dotknięta, rozbudziło się w niej takie rozżalenie do pani Karnickiej, że stokroć wolałaby całą noc przespacerować w alejach, niż napraszać się tam, gdzie jej nie chcą. Początkowo pomyślała nawet o hotelu. Owszem, zdawała sobie sprawę z tego, że hotel to coś okropnego. W domu rodziców, gdy chciano coś najgorszego powiedzieć o czyjemś mieszkaniu, o mieszkaniu, gdzie odbywają się pijatyki i niemoralne rzeczy, mówiono, że to istny hotel. O dziewczętach złego prowadzenia się również opowiadano, że „wyciera się po hotelach". Pomimo to zdecydowałaby się, gdyby nie to, że w torebce miała całego majątku sześć złotych i dwadzieścia pięć groszy.
Pozostało zwrócić się do Zosi Jasionowskiej. Lecz na Zosię już czekał jej najdroższy.
Na lekko rzucone zapytanie Magdy, czy wraca do domu, Zosia oświadczyła:
— Mój galopant stawia mi dancing i wiesz co?... Spróbuję go naciągnąć, by zabrał i ciebie. Może się zgodzi.
— Dziękuję ci. Nie chcę — odpowiedziała Magda.
Dotknęła ją propozycja Zośki. Ma napraszać się i jeszcze kogoś naciągać! Zbierało się jej na płacz. Dzięwczęta jedna po drugiej rzucały zdawkowe „dowidzenia" i wylatywały jak najśpieszniej. Jakże ich nienawidziła w tej chwili. Jak bardzo czuła się smutna i opuszczona. Do głowy przychodziły najdziwaczniejsze pomysły. Zostać i zanocować tu w garderobie, pójść do którejkolwiek z ciotek, albo nad Wisłę i skoczyć do wody. Niech mają oni wszyscy za swoje. Wyszła z teatru prawie ostatnia. Noc była ciepła i jasna, nad miastem wisiały nisko chmury, przeświecające brudno czerwoną łuną. Nieliczne