Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

grupki przechodniów tu i ówdzie wałęsały się po chodnikach. Środkiem jezdni zrzadka przemykały samochody. Magda skręciła nalewo, jeszcze raz, przeszła na drugą stronę ulicy i stanęła przed frontonem teatru: ciemny, szary, ponury gmach przypominał teraz kościół
Nagle drgnęła: pod wejściem dostrzegła sylwetkę opartego o filar człowieka. W następnej chwili poznała Biesiadowskiego i, sama nie wiedząc czemu, zawróciła i najszybciej jak mogła podbiegła w boczną ulicę.
Nie gonił jej, widocznie jej nie spostrzegł, albo nie poznał. Nie chciałaby go spotkać za żadną cenę. Nawet przykro się jej zrobiło na myśl, że on tam czeka na nią, że widocznie pomimo wszystko nie potępia jej tak, jak ojciec, rodzony ojciec... Gdyby tak nazajutrz wyłowili jej trupa z Wisły!... Miałby to, czego chciał...
Doszła do Jerozolimskiej. Tu ruch był większy. Na chodnikach dość gęsto stały grupki mężczyzn widocznie podchmielonych. Pokrzykiwali, śmieli się, a gdy mijała ich, spoglądali zaczepnie. Jeszcze więcej było kobiet. Chodziły po dwie, po trzy, lub samotnie. Po ich kroku, po jaskrawych sukniach, po tem, że paliły papierosy, nie trudno było domyśleć się, że są to ulicznice. Zresztą do uszu Magdy dolatywały urywki takich rozmów i tak nieprzyzwoite słowa, że nie było już żadnej wątpliwości.
Nagle stało się coś dziwnego: gdzieś daleko w okolicy Dworca Głównego rozległo się przejmujące dwukrotne gwizdnięcie i w jednej chwili wszystkie te kobiety, przechadzające się wolnym krokiem, zaczęły biec przed siebie co sił starczy. Za niemi z ciemnych wnęk bram wyłaniały się coraz nowe i pędziły mijając Magdę.
— Wiej frajerko, bo cię buda weźmie! — krzyknęła Magdzie jedna gruba.