Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

Magda nie zrozumiała, o co chodzi. Lecz i ją ogarnęła potrzeba ucieczki. Zaczęła biec, coraz szybciej. Niespodziewanie zagrodził jej drogę jakiś wysoki mężczyzna:
— Stop! — chwycił ją za ramiona — nie bój się.
— Proszę mnie puścić! — krzyknęła zdławionym ze strachu głosem.
— Nie bój się mała. Podprowadzę cię.
— Niech się pan odczepi!
Czuć było od niego wódką i nie trzymał się zbyt mocno na nogach, a jednak nie miała dość sił, by mu się wyrwać.
— Głupia jesteś — mówił pochylając się ku niej i dysząc niemiłym odorem alkoholu — ze mną jesteś bezpieczna, a tak gliny cię zabiorą.
— Za co? — zdziwiła się.
— Nowa jesteś, czy co? Do budy cię wsadzą i do komisarjatu, a potem na Daniłowiczowską. A tak żaden cię nie tknie. Nie rozumiesz?
Teraz przypomniała sobie nieraz słyszane opowiadania o obławach na „takie“ i o budzie, czyli o samochodzie ciężarowym, do którego je wyłapują. I rzeczywiście zdaleka zobaczyła kilkunastu policjantów, posuwających się po obu stronach ulicy, jakby tyraljerą. O kilkadziesiąt kroków za nimi jechała „buda“. Właściwie mówiąc, nie miała czego bać się. Przecie nie była „taką“, lecz w jaki sposób mogłaby im to udowodnić!...
— No, chodź mała — wziął ją pod rękę wstawiony jegomość — podobasz mi się. Od dawna chodzisz?
Posłusznie szła obok niego. Minęli policjantów, którzy bacznie przyglądali się Magdzie i skręcili w Kruczą.
— Pan myli się — już śmielej odezwała się Magda — ja wcale nie jestem „taka“...