Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

— No, no — zaśmiał się pobłażliwie — ile chcesz za noc?... Ale uważasz: musisz zrobić mi rabat! No?
Siłą wyrwała mu się i przeszła na drugą stronę ulicy.
— Czekaj, ty małpo zielona! — krzyknął. — to taka twoja wdzięczność!
Stał na brzegu chodnika i długo jeszcze słyszała za sobą jego wyzwiska. Gdy doszła do placu Zbawiciela zaczynały już gasnąć latarnie, a niebo na wschodzie przejaśniało świtem. Nigdy dotąd nie wyobrażała sobie, że można się czuć tak nieszczęśliwą i bezradną. Wokół wznosiły się wielkie kamienice o ciemnych oknach. W każdej dziesiątki mieszkań, setki pokojów. Tyle pokojów! Tyle łóżek, a ona musi chodzić po pustem mieście, bo dla niej niema ani jednego.
Wtem zobaczyła tramwaj nocny, tramwaj zupełnie pusty i przyszła jej myśl: wsiądzie i przejeździ tam i spowrotem aż do rana. Zaczekała na przystanku, wsiadła. Tramwaj doszedł do placu Unji, tu znów kupiła bilet i nim dojechała do Królewskiej już spała. Na Woli konduktor obudził ją, wykupiła bilet.
— Nie ma pani gdzie nocować? — zapytał.
— Tak — bąknęła.
— Bezdomnych coraz więcej — ziewnął — niech pani śpi.
Zrobiło się już całkiem jasno, gdy, przejeździwszy dwa złote wysiadła przy Saskim ogrodzie. Brama była otwarta. Weszła i usiadła na ławce, by natychmiast zasnąć. Obudził ją gwar. Słońce mocno przygrzewało, alejką szły podskakując wesoło dzieci z tornistrami. Przeciągnęła się, wyjęła z torby lusterko, zapudrowała nos, poprawiła pomadką wargi, przeliczyła pieniądze: cztery złote dwadzieścia pięć groszy. Wszystkie kości dziwnie