Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

w swojem ciasnem życiu. Magda nie wątpiła, że Biesiadowski ponowi próbę zobaczenia się z nią. Czułaby się dotknięta, gdyby miało stać się inaczej, i nie omyliła się: czekał na nią już o siódmej. Musiał dowiedzieć się, że za kulisy wchodzi się od przeciwnej strony, gdyż o siódmej był już przy wejściu.
Ponieważ patrzał jakimś przerażonym wzrokiem i nie mógł słowa wymówić, i stał tak z głupią miną i z kapeluszem w ręku, zirytowana przywitała go ostro:
— Czego pan sobie życzy?
— Panno Magdaleno — bełkotał — panno Magdaleno...
— Ja nie mam czasu. Czego pan chce?
— Panno Magdaleno, pomówić, chwileczkę,... — jąkał się.
— Muszę się przebierać, już po siódmej — wzruszyła ramionami — i o czem mamy wogóle mówić.
Obok nich co kilka chwil wpadał ktoś do sieni: koleżanki, aktorzy, muzycy z orkiestry. A każdy musiał badawczo przyjrzeć się Biesiadowskiemu.
— Niechże pan nałoży ten kapelusz — powiedziała opryskliwie — i czego pan chce?... Będzie może pan namawiać, bym wróciła do domu?... Ani mi się śni. Rozumie pan?... Dość mam tego.
— Ja nie to, ale chwileczkę, może wstąpimy do cukierni na ciastka!...
— Zwarjował pan?!? — oburzyła się — panu się zdaje, że przedstawienie w teatrze to może czekać na pańskie ciastka!...
Nagle zrobiło się jej żal tego poczciwego człowieka i dodała znacznie łagodniej:
— Jeżeli pan chce, niech pan wstąpi do mnie jutro...