Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

ny, ale żalu do niej w gruncie rzeczy nie miała. Skoro świat jest taki, trzeba się z tem pogodzić. Zresztą, na rozważania poprostu nie było czasu. Wchodziła w nowe życie, gdzie wszystko było inne, wszystko ciekawe, wszystko dziwne. To, co dawniej wiedziała o teatrze z opowiadań koleżanek, tak bardzo różniło się od tego, co teraz oglądała własnemi oczyma, że wszystko trzeba było poznawać nanowo. Albo one nie umiały opowiadać, albo sama Magda miała nietrafne wyobrażenia.
Pozatem od jutra miały się zacząć próby nowej rewji i wszystkie tem były przejęte.
Przedstawienie poszło gładko. Magda czuła się znacznie swobodniej. Popierwsze dlatego, że się już nieco oswoiła, a podrugie z tej racji, że cały zespół mniej był podniecony, niż wczoraj przy wypełnionej widowni. Uważniej i szczegółowiej rozejrzała się za kulisami. Nie było tu ani tak brudno, ani tak nieporządnie, jak się jej wydawało za pierwszej bytności. Dwie tylko rzeczy nie przestawały męczyć: jaskrawość świateł, od których aż oczy bolały i kurz, wibrujący się tumanami z podłogi i ze stosów dekoracyj.
Do końca drugiego przedstawienia zdążyła już poznajomić się z kilkoma artystami i z samą Reną Turską. Właściwie nie były to znajomości. Poprostu ten czy ów zwracał się z jakąś uwagą lub dowcipem i później zapytywał:
— To pani na miejsce tej biednej Beli?
— Tak — odpowiadała i uśmiechała się w miarę przymilnie.
— Nie wie pani, jak jej zdrowie?
— Niestety, noga złamana — robiła poważną minkę — podobno przynajmniej przez trzy miesiące będzie musiała się leczyć.