Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

ska? Taka sławna artystka, taka piękna i uwielbiana, a nic nie zarozumiała.
— No! Powiedzmy — sceptycznie zauważyła Zosia.
— Jest czarująca — upierała się Magda — taka naturalna i nic nosa nie zadziera.
— Pewno, wobec ciebie. Ale zobaczyłabyś ją, jak traktuje inne aktorki, których konkurencji mogłaby się bać. Ty dla niej, czy ja, to prawie tak, jak publiczność.
Magda jednak nie dała się przekonać. Zresztą, nigdy w życiu nie umiała całkowicie polegać na czyjemś zdaniu. Zbyt cząsto miała możność przekonania się, że ludzie mylą się, że są niesprawiedliwi, lub poprostu inaczej patrzą na świat niż ona. Każdy człowiek w inny sposób ocenia te same rzeczy. Choćby taka Zosia i jej matka. Gdy Magda nazajutrz porozmawiała z panią Jasionowską, zupełnie inacze zaczęła ją sądzić, niż dotychczas. Dotychczas myślała o niej tak, jak ją przedstawiała Zosia: skąpa, gderliwa, narzekająca i głupia. Wyzyskująca rodzoną córkę i zacofana. Z ust zaś pani Jasionowskiej dowiedziała się bardzo nieładnych rzeczy o Zosi:
— Całe życie poświęciłam tej dziewczynie — mówiła pani Jasionowska, wycierając irchową ściereczką niklowane przybory dentystyczne — zamąż drugi raz nie wyszłam tylko dlatego, że ten człowiek, porządny zresztą, bogaty i bardzo mnie kochający, nie lubił Zosi. Czyż mogłam rodzone dziecko narażać na takiego ojczyma?... Od ust sobie odejmuję. Niech pani zajrzy do mojej szafy. Mam tam dwie jedyne sukienczyny, sprawione przed trzema laty. Od dwóch lat bucików sobie nie kupiłam. Wszystko wydaję na Zosię. I żebym cho-