Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/120

Ta strona została skorygowana.

znaczeń”. Temi właśnie słowami, zapożyczonemi z niedawno przeczytanej biografji jakiejś gwiazdy filmowej, przywitała Biesiadowskiego. Nie bardzo zrozumiał i niezbyt głęboko oceniał wogóle jej tragiczne przeżycia, gdyż przyniósł półkilową bonbonierkę z czekoladkami. Magda umyślnie udawała, że nie dostrzegła prezentu: żeby wiedział, jak mało znaczą czekoladki wobec chwil, jakie przechodzi jej dusza.
Zgodnie z przewidywaniami Magdy zaczął od namowy, by porzuciła teatr. Wprawdzie panu Nieczajowi nie wystarczyłoby to do przebaczenia, ale z biegiem czasu niewątpliwie dałby się ułagodzić, czyli rzecz zostałaby załatwione poludzku i pobożemu.
Magda zaśmiała się ironicznie:
— Tak?... Poludzku?... No, patrzcie państwo, ojciec wypędza córkę z domu i jeszcze on ma coś do przebaczenia, a czy nie przyszło panu do głowy, panie Feliksie, że tutaj, jeżeli kto ma do wybaczenia, to chyba ta skrzywdzona, najniewinniej w świecie skrzywdzona córka! Czy wie pan, jak spędziłam pierwszą noc, kiedy mnie jak psa wypędzono z domu?... Wie pan?...
— Skądże...
Chociaż początkowo Magda nie miała zamiaru zwierzyć się w tem komukolwiek, lecz teraz wszystko opowiedziała Biesiadowskiemu.
— I zgniłabym w rynsztoku czy w więzieniu — zakończyła — gdyby mnie dobrzy ludzie nie przytulili. I za cóż to, za jakie takie straszne grzechy? Cóż to tak złego zrobiłam?...
Biesiadowski, wstrząśnięty jej opowiadaniem, przerażony wytrzeszczał oczy.
— Proszę — nacierała nań — proszę, niechże pan po-