Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

wie, na czem polega moja wina, moja zbrodnia!? Zamordowałam kogoś! Ograbiłam? Okradłam?...
— Ależ, panno Magdaleno...
— Cóż to za zbrodnia, że chciałam występować w teatrze? Że chciałam trochę piękniejszego, inteligentniejszego życia, niż w śmierdzącej jatce? Czy nie wolno każdemu człowiekowi myśleć o wybraniu sobie takiego życia, jakiego chce? Czy za to trzeba wypędzać na ulicę?...
Tak podnieciła się własnemi słowami, aż w oczach poczuła łzy.
Biesiadowski, wzruszony i przestraszony, nie mógł dojść do słowa.
— Odepchnęliście mnie wszyscy — mówiła — ale to i dobrze. I ja was nie chcę, nie potrzebuję. Słyszy pan? Nie potrzebuję! Uważajcie mnie za zbrodniarkę, za rozpustnicę, za kogo chcecie. I... i... dajcie mi już święty spokój.
Widziała, jak silne na nim wywarła wrażenie. Chwycił ją za ręce i zaczął zapewniać, że on zupełnie co innego, że on wcale jej nie potępia, że nawet nie będzie jej namawiał do powrotu. Jakże mogła wątpić w jego serce, w jego miłość? Cóż on byłby wart, gdyby kamieniem w nią rzucił. Dla niej gotów na wszystko. Byle zachowała dlań odrobinę dobroci. Szukał jej, długie godziny wystawał przed teatrem, nocy nie dosypiał, jedzenia do ust wziąć nie mógł. Tylko o niej wciąż myślał, o niej, którą kocha ponad cały świat, o niej, która jest najpiękniejsza, najlepsza, najdroższa, która zostanie jego żoną...
Magda powstrzymała go ruchem ręki. Nie, sądzi ją zbyt dobrze, nigdy nie trzeba przesadzać, a co dotyczy małżeństwa, to o tem mowy być nie może popierwsze