dlatego, że byłaby nieodpowiednią dlań żoną, że nie potrafiłaby dać mu szczęścia, a podrugie, poświęcając się sztuce, wybierając karjerę artystyczną, ona sama nie chce teraz, nie chce wogóle wychodzić zamąż.
Biesiadowski był wręcz przybity tem, co usłyszał. Przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo w milczeniu, później przetarł czoło, chrząknął kilka razy i nieswoim głosem zapytał:
— Czy... to już ostatnie słowo... panno Magdaleno?
— Ostatnie, panie Feliksie.
— Ja... ja przecież nie mam nic przeciw temu, żeby pani występowała, jeżeli... póki pani zechce. Cóż to mnie może przeszkadzać?... Hm... A jeżeliby i przeszkadzało...
— Nie, nie — przerwała — my nie jesteśmy dla siebie. Bardzo pana lubię, wdzięczna jestem panu za dobroć, szanuję pana... Ale niema o czem mówić.
Magda sama sobie wydawała się w tej chwili bardzo doświadczoną i wytworną damą, kobietą z wyższych sfer, która w sposób elegancki, niczem w książce, rozmówiła się z nieodpowiednim konkurentem.
Biesiadowski jednak nie ustępował. Zaczął obszernie wywodzić, że wobec stanowczości Magdy nie widzi możności nalegania, ale prosi przynajmniej o pozwolenie na widywanie jej od czasu do czasu. Skoro lubi go trochę, niechże mu wolno będzie odwiedzić ją czasami, porozmawiać. Ze swej strony obiecuje jej solennie nie dokuczać jej więcej prośbami, by zechciała zostać jego żoną, ale gdzież tu powód, żeby miał się zarazem wyrzekać znajomości?...
I Magda nie widziała przeszkód w tym względzie.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/122
Ta strona została skorygowana.