Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/123

Ta strona została skorygowana.

Ostatecznie była przekonana, że wcześniej czy później i tak się to urwie, a nie miała serca odmawiać mu takiego drobiazgu. Zastrzegła się tylko, że nie będzie mógł jej widywać zbyt często, gdyż jest niezwykle zajęta, ma próby w teatrze i w szkole, a wieczorem codziennie dwa przedstawienia.
Wychodząc, Biesiadowski zapytał jeszcze szeptem w przedpokoju:
— Panno Magdaleno, a czy... czy nie potrzebne są pani pieniądze?
— Jakie pieniądze? — zdziwiła się
— Czy nie mógłbym pani służyć, doprawdy byłbym szczęśliwy, a przecież pani musi mieć wydatki.
Spojrzała nań wyniośle:
— Panie Feliksie! Co pan sobie wogóle wyobraża...
— Wiem, wiem — przerwał — ależ czy przyjaciel, szczery przyjaciel, nie może zaproponować pożyczki? Przecież pani, pracując, zarabia, odda mi pani, a doprawdy...
— Dziękuję panu — odpowiedziała sucho — nie potrzebuję i dowidzenia panu, bo śpieszę.
Już jednak w pięć minut po jego wyjściu przyszła refleksja: czy należało odmówić? W torebce zostało zaledwie kilka groszy, a pani Iwona, do której najłatwiej byłby zwrócić się o pożyczkę, niedalej, jak wczoraj, narzekała, że sama nie ma pieniędzy. Mogła to być nawet aluzja do tego, że Magda nie opłaciła jeszcze szkoły. O zwróceniu się do którejś z koleżanek nie było co myśleć. Wszystkie sprawiały sobie teraz letnie suknie i kostjumy kąpielowe. Magda obliczyła sobie, że jej samej wprost niezbędne byłoby teraz wydanie na podobne rzeczy przynajmniej dwustu złotych, ale jednakże była