Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/124

Ta strona została skorygowana.

z siebie zadowolona, że nie przyjęła pożyczki od Biesiadowskiego.
W ciągu najbliższych dni istotnie nie miała czasu, by się z nim zobaczyć. Próby w teatrze zaczynały się o dwunastej w południe, a ciągnęły się nieraz do piątej. W szkole odbywały się wykłady, których Magda nie chciała opuszczać popierwsze z racji postanowienia stanięcia na jesieni do egzaminu w Związku Artystów, a powtóre dlatego, że ją interesowały. Wykłady kończyły się o siódmej, a przedstawienie zaczynało się o wpół do ósmej. Ledwie starczało czasu na przekąskę, na wypicie w garderobie szklanki herbaty i zjedzenie zabranych z domu bułek z wędliną.
Z każdym dniem dzięki własnym obserwacjom i rozmowom za kulisami Magda lepiej poznawała stosunki panujące w teatrze.
Złota Maska była wielką machiną. Pracowało w niej blisko sto osób, wliczając już maszynistów i służbę, a nie licząc wielu kręcących się za kulisami i w kancelarji kompozytorów, autorów, malarzy, dostawców, agentów i kandydatów. Główną osobą, człowiekiem, który rządził wszystkiem i wszystkimi, był dyrektor artystyczny Cykowski. Niewysoki, dość zażywny, ruchliwy, z krótkiemi, serdelkowatemi palcami, znajdującemi się w nieustannym ruchu przed twarzą tego, z kim rozmawiał; w ogromnych rogowych okularach i z idealnie zaciągniętą „pożyczką" na łysinie, wyglądał zawsze, jakby przed chwilą wyszedł od fryzjera. Jego wysoki ostry głos dobiegał nieustannie z różnych stron, a krótkie nogi o malutkich, prawie dziecinnych stopach zdawały się wciąż tańczyć. Nie umiał chwili ustać na miejscu; podczas rozmowy w podskokach okrążał interlokutora, zasypując go gradem pytań i nie dając dokończyć odpowiedzi. Ni-