Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

gdy też nie zdarzało się, by przyjął kogoś w swoim gabinecie, gdzie królowała panna Rzymska, opryskliwa i wyfioczona sekretarka. Interesanci dopadali Cykowskiego na schodach, w garderobie, na scenie, w umywalni, w magazynie, w orkiestrze i obskubani ze wszystkich stron, zakrzyczeni, przegadani, nie mogąc dojść do słowa, po dwuch minutach zostawali sami, nie wiedząc dobrze, jak załatwili swoją sprawę, a głos dyrektora Cykowskiego rozbrzmiewał już gdzieś w drugim końcu gmachu.
Wszystko według niego poruszało się zbyt wolno, maszyniści byli leniwi, aktorzy ospali, girls miały „zardzewiałe zawiasy“, stenotypistki sztywne palce.
— On nawet tanga słuchać nie może — mówił kapelmistrz Czopski — onby kazał je grać w rytmie polki.
— Cholery można dostać — irytowali się inni.
Każdy w teatrze umiał naśladować ruchy i głos dyrektora. Najlepiej to jednak robił Berczyński. Często podczas prób, gdy na scenie ruch był wprost warjacki, a orkiestrze pot ściekał z czoła, nieoceniony Berczyński wpadał w środek i podrygując piszczał nieludzkim dyszkantem:
— Co to, szpital paralityków?! Cmentarz?... Skład trumien?... Tempo! Tempo! Coraz tępiej! Tak się rewję robi, czy kondunkt pogrzebowy?...
Wszyscy ryczeli ze śmiechu. Zwłaszcza z owego „kondunktu“, gdyż dyrektor często przekręcał wyrazy obce, czy to z pośpiechu, czy też przez nieumiejętność. Śmiał się nawet sam Cykowski, chociaż niezbyt szczerze; Berczyńskiego wprost kochał i na każdą złośliwość mu pozwalał. Inni przedrzeźniali dyrektora pocichu. I to