Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/127

Ta strona została skorygowana.

i mógł się uważać za zamożnego. Obecnie ledwie wiązał koniec z końcem.
Wprawdzie rósł jego udział w Złotej Masce, ale to nigdy nie było zbyt pewne. Gwarantowało poczciwemu Gejzerowi tylko jedno: jego stanowisko w teatrze, ale to było dlań najważniejsze. Możność kręcenia się zapanbrat między aktorami, między ludźmi ubóstwianymi przez Warszawę, nazywania po imieniu takiej Hańskiej, Turskiej, Lewoniewskiej, klepania po ramieniu Kamila Bończy, Berczyńskiego, czy nawet samego Kornata, w chwilach jego dobrego humoru — to było więcej warte niż pieniądze. Oczywiście Gejzer starał się ukrywać w teatrze tę swoją pasję: — na głowę mi by wleźli! — zwierzał się poufnie każdemu pokolei, ale nurzał się w tej atmosferze kulis z tak widoczną rozkoszą, że nawet bez wyznań robionych przy kieliszku nikt o tem nie wątpił.
W przeciwieństwie do dyrektora Cykowskiego Gejzer lubił „załatwianie spraw“. Z każdym rozmawiał gruntownie i rzeczowo, obiecywał dokładnie, z datą i godziną, zapewniał solennie, przyrzekał, odprowadzał do drzwi, okrągłemi ruchami i okrągłemi zdaniami kończył rozmowę, — niestety, nic z tego nie było, gdyż Gejzer nie miał żadnego wpływu na sprawy teatralne. I tak decydował sam Cykowski, a w swoich decyzjach absolutnie nie brał pod uwagę poprzednich obietnic dyrektora administracyjnego. Zrzadka dochodziło nawet między nimi z tego powodu do scysyj i Michałek wówczas zdobywał się aż na krzyk:
Słuchajce, Cykowski! Wy całkiem podrywacie mój autorytet! Ja nie będę malowanym lalem! Zrozumiano? Ja natychmiast się wynoszę i ja z wami przez adwokata będę rozmawiał, panie Cykowski.