Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/128

Ta strona została skorygowana.

Cykowski jednak znał go tak dobrze, że nie zadawał sobie trudu, by chociaż poskakać koło niego i obojętnie patrzał na rozsierdzonego Michała, gdy ten ze łzami w oczach chwytał kapelusz i wylatywał, z furją trzaskając drzwiami. I tak było wiadomo, że za godzinę wróci, jakby nigdy nic, pogodny, uśmiechnięty, aksamitny.
Pomimo tej powszechnie wiadomej bezradności Michała wobec despotyzmu Cykowskiego, wciągano go ustawicznie do wszystkich doraźnych koteryjek i intryg, których zawsze w teatrze było pełno. Obracały się one nieodmiennie wokół najbardziej ważnych, jedynie istotnych dla całego zespołu kwestyj: wybicia się ponad innych i zdobycia wyższej gaży. Raz po raz zawiązywały się kliki i kliczki celem skreślenia jakiegoś numeru, lub wstawienia do programu innego. Czasami chodziło, zdawałoby się, o drobiazg, przedłużenie lub skrócenie danego tańca, danej piosenki, o kolejność numerów, o rodzaj dekoracyj, kostjumów, czy oświetlenia, a głównie o role. Ma się rozumieć, o najlepszych, o szlagierowych kawałkach nie było co i marzyć. Przedewszystkiem zgóry były pisane czy skomponowane dla gwiazd, dla Kornata i Turskiej, dla Bończy, Berczyńskiego, Hańskiej, czy dla kogoś zaangażowanego na gościnne występy. Pozostawało jednak jeszcze dużo materjału, z którego dawało się czasem wyłowić prawdziwy skarb. Nie było przecie tajemnicą, że każdy z dzisiejszych wielkich zaczął się od szczęśliwego wypadku: trafił na „swoją“ rolę, na „swoją“ piosenkę, na swój rodzaj. Otóż przy podziale materjału, wzgardzonego przez wielkich, odbywały się zawzięte wojny. Nieraz szczęśliwy zdobywca takiej perełki musiał do końca, do samej premjery walczyć o swój łup. I oto walczyć nietylko z współzawodnikami, lecz i z gwiazdami. Ci bowiem zazdrośnie strzegli swego po-