Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

wzajemnie o pozyskanie go dla siebie, otrzymywał stosy listów miłosnych, a tylko za kulisami nienawidzono go z całej duszy. I właściwie, nie wiadomo zaco. Tutaj, gdzie wszyscy byli zarozumiali, gdzie megalomanja nikogo nie dziwiła, gdzie każdy uważał się za coś wyjątkowego, pycha Kornata, jeżeli nawet przekraczała normalne granice, była przecież usprawiedliwiona. Lekceważenie, jakie okazywał kolegom, musiało drażnić, ale nie do tego stopnia. Mówili o nim:
— Cham! Zimny cham.
Ale zarzut chamstwa też nie był usprawiedliwiony, Kornat umiał być uprzedzająco grzeczny, a używał słów wulgarnych tylko wtedy, gdy był zdenerwowany. Zimny też nie był. Bodaj on jedyny w teatrze, gdy zawiązał stosunek z którąkolwiek koleżanką, wprost afiszował się tem, zasypywał ją prezentami, wydębiał dla niej najlepsze numery, był zawsze gotów zerwać kontrakt dla wyciśnięcia z dyrekcji dobrej roli dla swojej wybranej. I nie zgrywał się w tem. Również wiedziano, że za swoje pieniądze utrzymuje starego ojca, od lat nerwowo chorego, że umieścił go w najdroższem sanatorjum, że codziennie staruszka odwiedza i kocha go ponad wszystko. Zresztą już same sceny zazdrości, jakich nie żałował swoim przyjaciółkom za kulisami, w kawiarni, czy wręcz na ulicy, świadczyły o jego gorących uczucach.
A jednak nazywano go zimnym chamem, a on wiedział o tem i często mścił się bez pardonu. Sam uważał siebie za szczyt wytworności, nosił na małym palcu sygnet z herbem i zdawał się poza teatrem, wyłącznie z osobami z najwyższych sfer. Pozatem twierdził, że ukończył unwersytet w Paryżu, ale wszyscy z tego pokpiwali pocichu, chociaż nie można mu było odmówić wykształcenia. Władał kilkoma językami, był oczytany