Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

nym ideałem zarówno jako zwierzchnik, jak i jako człowiek. Magda miała dość wyrobienia, dość siły woli, by hamować ten magnetyczny pociąg swoich oczu do ustawicznego wpatrywania się w Bończę. Nie omijała jednak żadnej sposobności, by przejść obok niego, bu uśmiechnąć się doń jaknajskromniej, by spełnić jakieś jego polecenie. Wszystko to jednak nie dawało żadnych rezultatów. Bończa nie spostrzegał Magdy tak, jak nie zwracał najmniejszej uwagi na żadną z Iwonek.
Pomimo to Magda nie traciła nadziei. Mgliście, podświadomie wyobrażała sobie własną przyszłość w teatrze zawsze w jakimś związku, w jakiejś łączności z osobą Bończy. Podejrzewała się nawet o rosnące w niej uczucie do reżysera.
— Czy nie tak zaczyna się miłość?...
Jednak już wkrótce doszła do przekonania, że chyba o miłości nie może tu być mowy, bo przecież miłość szłaby w parze z zazdrością, a właśnie w stosunku do Turskiej Magda czuła bodaj najwięcej życzliwości. I nie przeszkadzało to Magdzie wcale, że Bończa najczęściej przebywał w garderobie u Turskiej. Znajdowała, że są wspaniałą parą, i że nawet dziwne byłoby, gdyby się nie trzymali razem.
Jednakże, gdy za kulisami rozeszła się wiadomość o zamierzonym ich ślubie — Magda odczuła to dość boleśnie. Od tego dnia z pewnem zniechęceniem myślała o teatrze i do tego stopnia straciła na humorze, że aż Zosia Jasionowska wyraziła przypuszczenie, iż pozostaje to w związku z kilkudniowem niezjaweniem się Biesiadowskiego.
W takim właśnie Magda była nastroju, gdy poraz pierwszy zetknęła się z Kornatem. Wychodziła po pró-