Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/134

Ta strona została skorygowana.

bie z teatru, gdy Kornat podjechał swoim samochodem. Nie wysiadając pstryknął na nią palcami:
— Hallo! Hop!
— Dzień dobry panu — zatrzymała się.
— Niema tu Józefa, czy któregoś? — zapytał, niedbale dotykając końcami palców kapelusza.
— Nie widziałam.
— Psiakrew! — zaklął.
Już chciała odejść, gdy znowu pstryknął:
— Moja droga, przepraszam, ale nie chce mi się wysiadać. W mojej garderobie na wieszaku jest paczka w niebieskim papierze. Niech mi ją pani przyniesie.
Magda zawahała się. Spojrzała nań ze złością. Cóż za cham! Czy ona tu jest na posyłki!... Już chciała mu to dobitnie wytłumaczyć, gdy Kornat dodał:
— Proszę się nie omylić: paczka w niebieskim papierze.
— W niebieskim — przytaknęła bezmyślnie i wbrew woli, jak głupia, sama nie wiedząc dlaczego, poszła po paczkę. Gdy mu ją odniosła do wozu, nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową i ruszył z miejsca.
— Bydlę — powiedziała głośno z podziwem i niechęcią, wieczorem zaś opowiedziała wszystko Zosi.
— Dobrześ zrobiła — orzekła Zosia — gdybyś odmówiła, mściłby się przy lada okazji. To wybredny samiec.
Nazajutrz Kornat zaczepił Magdę za kulisami. Miał właśnie wyjść na scenę i oczekiwał zejścia Malskiego, który wydzierał się przed kurtyną w tangu „Karminowe usta, co kłamią...“
Bez ceremonji wziął Magdę pod brodę i powiedział:
— Jeżeli chcesz, bym miał powodzenie, to podczas mego występu trzymaj się za guzik. To mi dobrze robi.