Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

— I jego możesz też... jeśli chcesz, jeśli tylko chcesz — zanuciła Jola Brandtmayerówna.
Nad drzwiami garderoby zatrekotał przeciągle dzwonek. To inspicjent, jak zwykle, przynajmniej o trzy minuty zawcześnie wzywał na scenę. Tym razem Magda była z tego kontenta. Dzwonek przerwał przykrą rozmowę. Czuła się speszona i zła. Bynajmniej nie ucieszyła się tym gestem Kornata. Może sprawiłby jej przyjemność, chociaż go nie lubiła, gdyby nie to, że naraził ją na złośliwostki ze strony koleżanek.
Pomimo to, gdy wychodziła do domu, kwiaty zabrała ze sobą. Przypuszczała, że Kornat będzie na nią czekał przed teatrem i układała sobie, jak mu da do zrozumienia, że nie może u niej liczyć na żadne powodzenie. Zawiodła się jednak: Kornat właśnie odjeżdżał z Cykowskim i z Polerem, autorem od piosenek. Do późnej nocy rozmyślała o całem zdarzeniu i doszła do przekonania, że wprawdzie po tych kwiatach nie powinna mu robić afrontu, ale nie zwracać nań żadnej uwagi.
Jednakże już nazajutrz podczas próby musiała złamać swe postanowienie. Zbliżył się do niej i zapytał cicho:
— Chcesz, mała, przejechać się do „Hrabiny” na przekąskę?
Pokusa była zbyt duża: przejażdżka szykownem autem w towarzystwie Kornata po mieście i obiad w „Hrabinie“, w podmiejskiej knajpie, o której tyle słyszała. Chciała się wszakże podrożyć. Kornat jednak, swoim zwyczajem, nie czekał na odpowedź, tylko dorzucił:
— Czekaj po próbie na rogu przed Szwajcarską.
I już do końca nie mogła go złapać, a wyszedł wcześniej. Po wyjściu z teatru z trudem odczepiła się od Rykowinówny i Malskiego, którzy chcieli iść na lody i szła jaknajwolniej, by przynajmniej trochę na nią poczekał. I