Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/138

Ta strona została skorygowana.

rzeczywiście, już zdaleka zobaczyła jego auto. Jeszcze na chwilę zatrzymała się w bramie. Umyślnie. Dlaczego nie zabrał jej z przed teatru: wstydził się?... To choć teraz poczeka.
Spodziewała się, że będzie zły i doznała miłego rozczarowania. Kornat przywitał ją z taką uprzejmością, jakiej u niego wogóle sobie nie wyobrażała.
— Trochę się spóźniłam — uważała za stosowne jakby przeprosić.
— Ach, drobiazg — pomógł jej wsiąść i zatrzasnął drzwiczki. — Wie pani że się cieszę, tak, cieszę się panią.
Nacisnął strater i wóz ruszył.
— Ja właśnie potrzebuję czegoś tak świeżego, jak pani. To mnie odnawia... Pobudza...
Mówił, patrząc przed siebie. Magda nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Zresztą była zbytnio zaabsorbowana obserwacją ulicy. Przy skrzyżowaniu Brackiej z Jerozolimską, musieli stanąć. Przechodząca publiczność oglądała się na nich.
— Patrz, Kornat! — dolatywały głosy.
— Ładna dziewczyna...
— Z kim on jest?
— Kornat ze Złotej Maski...
Kornat udawał, że nie słyszy. Gdy auto potoczyło się znowu mękko i elastycznie. Magda odetchnęła z rozkoszą:
— Jak to przyjemnie. I tak wygodnie się siedzi.
— To jest niezły wóz — obojętnie rzucił Kornat.
— Czy wie pan, że ja nigdy w życiu nie jechałam samochodem?...
Obejrzał się na nią zdziwiony.
— Owszem — poprawiła się — jeździłam nieraz taksówką, ale to zupełnie inna rzecz. Ach, jak cudownie.