Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

Może nie powinna była tak się zachwycać, żeby sobie nie wyobrażał, że robi jej wielką łaskę. Kornat jednak zmarszczył brwi i powiedział jakoś ostro:
— Będzie pani jeździć tym wozem, ile tylko pani zechce.
— Cóż znowu — speszyła się.
— Cicho, mała.
Zaśmiała się:
— Pan jest taki dziwny. Raz mówi pan na ty, a raz na pani.
— To zrozumiałe. Raz czuję się bliższy i pewniejszy pani, wówczas mówię do ciebie na ty, innym razem dalej... Forma, w jakiej się zwracamy do ludzi, jest poniekąd wykładnikiem naszego stanu wewnętrznego, nie zaś stanu faktycznego ustosunkowania się do danego osobnika.
Magda powtórzyła w myśli jego słowa, lecz i tak nie zrozumiała. Było to widocznie zamądre dla niej. Ten Kornat naprawdę miał jednak większe wykształcenie, niż inni w teatrze.
— Niech już pan mówi na ty. Ale pewno pan nawet nie wie, jak mi na imię?... Magdalena... Magda...
— Dziecko drogie — uśmechnął się — wiem dokładnie. Nazywasz się Magdalena Nieczajówna, masz osiemnaście lat, masz także fatyganta, jakiegoś chama handlującego wieprzami, z którym chcesz się pobrać. Widzisz!...
Potrząsnęła głową.
— To nieprawda.
— Jakto?
— Popierwsze, wcale nie chcę zostać jego żoną, a podrugie, to nie żaden cham. Przeciwnie, oficer rezerwy i...