Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/140

Ta strona została skorygowana.

Zacięła się, gdyż czuła się mocno dotknięta lekceważącym tonem Kornata.
— I co? — zapytał.
— I życzyłabym niejednemu, by był takim dzentelmenem, jak on — wypaliła.
— To niby ja? — wybuchnął śmiechem.
— A choćby i pan — spojrzała nań z nienawiścią.
— Jesteś głupia — odpowiedział spokojnie.
Mijali właśnie rogatkę. Dodał gazu i auto zaczęło nabierać rozpędu. Powietrze gorącą falą uderzało w twarz, tamując oddech. Było to cudowne. Pomimo to zdecydowała się szybko:
— Proszę pana, niech pan stanie.
— Bo co?
— Ja chcę wysiąść.
— Zaraz dojedziemy do „Hrabiny”.
Stanowczo położyła mu rękę na łokciu:
— Ja proszę zatrzymać.
— Psiakrew — zaklął — o co ci chodzi?
— Chcę wysiąść. Może pan obrażać, kogo się panu podoba, ale ja nie zamierzam znosić obelg.
Podniósł brwi, a jego zacięte usta zacięły się jeszcze bardziej.
— Jak sobie jaśnie pani życzy — powiedział zimno.
Nacisnął hamulec i wóz zwolniwszy biegu stanął.
— Jest pani histeryczką i radzę brać zimne kąpiele — powiedział ze złością.
— Dziękuję — mocowała się z klamką.
— I ostrzegam, że stąd do miasta jest coś osiem kilometrów.
— Nie szkodzi — wyskoczyła — dziękuję za miłą przejażdżkę.