Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/141

Ta strona została skorygowana.

— Nie bądźże warjatką! — wybuchnął — ja do niej jak do jakiejś królowej, a ona...
— Pierwsze słyszę, że do królowej mówi się „głupia”.
— Popierwsze nie można być taką drażliwą, a podrugie, jeżeli rzeczywiście uważasz swego handlarza świń za taki ideał, to pomyliłem się i życzę szczęścia, a narazie miłego spaceru.
Z przesadną grzecznością uchylił kapelusza i odjechał. Magda z miejsca zwróciła ku miastu i szła półprzytomna ze złości i zdenerwowania. Przez głowę przebłysł jej plan zemsty: spoliczkuje go za kulisami, opowie wszystkim, jak po świńsku z nią postąpił.
— To cham — powtarzała bliska płaczu — to cham.. Wielki artysta!... Bydlę nie artysta....
Przecie nie powinien był w żadnym razie zostawić jej samej na szosie. Osiem kilometrów. Ale dojdzie. Woli choćby do wieczora iść pieszo, niż jechać z nim. Bydlę.
Obejrzała się: o kilkaset metrów za nią Kornat zawracał. Domyśliła się, że wróci po nią i przysięgała sobie, że za nic, ze żadne skarby nie wsiądzie do samochodu. Gdy jednak wóz Kornata zatrzymał się o parę kroków przed nią, doznała pewnej ulgi. Zaczął przepraszać. Prosił o wyrozumiałość: człowiek nie panuje nad nerwami. W takiej gorączkowej pracy, jak w teatrze i w filmie, człowek okropnie się zdziera... Przecie jest szczęśliwy, że chciała z nim pojechać, marzył o spędzeniu kilku godzin właśnie z nią i tylko z nią...
Całował ją przytem po rękach, chociaż była w rękawiczkach i to porządnie podniszczonych. Był przytem taki miły i delikatny, tak pokornie wpatrywał się w jej oczy, że wreszcie uśmiechnęła się. Wówczas krzyknął radośnie: