Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/142

Ta strona została skorygowana.

— Cudo ty moje!
I zanim mogła się obronić, niczem piórko chwycił ją na ręce. W następnej chwili siedziała już w aucie. Kornat zmienił się nie do poznania. Nazywał ją teraz „swoją miedzianą królewną" i tak często odwracał do niej głowę, aż bała się, że najedzie na jakąś furmankę.
Magdzie również powrócił humor. W restauracji powitano ich z niezwykłemi honorami. Widocznie i tutaj Kornata znano doskonale. Przybiegli czterej kelnerzy, zarządzający i nawet kucharz. Magda nigdy nie przypuszczała, by nad tem, co się je czy pije, można było tak zastanawiać się. Obiad podano wspaniały. Podobnych smakołyków jeszcze nigdy nie jadła. Była już w kilku resturacjach, ale w takich mniejszych i bardzo skromnie, za kilka złotych. Tu siedziała w altanie pod drzewami, podawano różne wymyślne rzeczy i szampana w srebrnym kuble. Obok, specjalnie dla nich, grała orkiestra, a kapelmistrz za każdym razem zwracał się do Magdy z zapytaniem, co ma zagrać. Kornata nazywano tu „mistrzu“ i skakano przed nim, jak przed jakimś dygnitarzem. Widziała, że mu to sprawia wielką przyjemność, widziała, że zerka na nią, by sprawdzić, czy taka gęś umie docenić zaszczyt, jaki ją spotkał, lecz jednocześnie bawiła się doskonale, gdyż podnieciło ją wino, a podrugie Kornat był wręcz przezabawny. Zaczął dokazywać, jak mały chłopak, śpiewał trochę nieprzyzwoite ludowe piosenki, pokazywał jak jedzą bezzębni, jak stare panny piją niczem kury, jak żuje krowa. Później tańczyli we dwójkę na trawniku. A przez cały czas nie pozwolił sobie już ani na jedno lekceważące czy niegrzeczne słowo, nie próbował ani objąć, ani pocałować: zachowywał się wobec niej rzeczywiście, jak wobec „królewny".