Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/143

Ta strona została skorygowana.

Wrócili w doskonałem usposobieniu, rozbawieni, weseli i niebardzo trzeźwi.
Przed wjazdem do miasta Magda zapytała:
— Może pan mnie tu wysadzi!
— Jakto, przecie już czas do teatru!
— Dojadę tramwajem.
Myślała, że Kornat znowu nie zechce pokazać się z nią razem przed teatrem, ale on zaprotestował:
— Nie, moja miedziana królewno. Nie róbmy żadnych szopek. Chyba... chyba, że pani... wstydzi się mego towarzystwa.
Zaprzeczyła całkiem szczerze i nawet roześmiała się, lecz on nagle spoważniał.
Podczas przedstawienia nie zamienili ze sobą ani słowa. Spoglądał jednak na nią zupełnie inaczej niż dotychczas, a wychodząc po teatrze wstąpił do garderoby i pożegnał się tylko z nią.
Oczywiście koleżankom wystarczyło to, by prześcigać się w dowcipuszkach i szpileczkach. Na wszystkie wypytywania Magda jednak odpowiadała niezmiennie:
— Zwarjowałyście?... Odczepcie się! Mówię wam, że on mnie nic nie obchodzi.
Była to zresztą najściślejsza prawda. Podawnemu, czuła do Kornata raczej antypatję. Nie zmieniła też zbyt radykalnie zdania o nim, jako o człowieku gburowatym, a jako mężczyzna nie podobał się jej wcale. Obszernie i szczerze wytłomaczyła to Zosi, opowiedziawszy swoją dzisiejszą przygodę.
Zosia zamyśliła się i zawyrokowała:
— Masz szczęście.
— Zbzikowałaś? Cóż ty sobie wyobrażasz?
— No, moja droga, Kornat jak zechce, to w teatrze