Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/146

Ta strona została skorygowana.

niezadowoleniem. Jej małe, przenikliwe oczy spoglądały z wyraźną niechęcią. I to odrazu zastraszyło Magdę, tembardziej, że wszyscy w domu jakoś jakby się potrochu lękali tej wielkiej silnej dziewuchy. Sama pani Brandtmayerowa, która umiała wydawać Joli polecenia stanowczym głosem, a mężowi odpowiadać jak dokuczliwemu dziecku, w stosunku do służącej zdobywała się tylko na prośby:
— Możeby Wercia zeszła po mleko?
Albo też:
— Dobrze byłoby, moja droga Werciu, żeby przeprać te firanki.
A Weronika na to mruczała:
— Sama wiem.
Jeszcze częściej wogóle nie raczyła odpowiadać. Najłaskawiej jeszcze rozmawiała z Jolą, nazywając ją, jak i wszyscy w domu poprostu Julcią, zato stawała się wesoła i chichotliwa, ilekroć obsługiwała sublokatorów.
Magda, rozstrzęsiona nerwowo po rannych przejściach na Złotej, obiecywała sobie, że z czasem potrafi jakoś zjednać Wercię. Tymczasem wystarczała jej troskliwość Joli, uprzejmość pani Brandtmayerowej i niezwykła dobroć staruszka, który co kilka minut wołał ze swego fotelu:
— Julciu! A możebyś twojej przyjaciółce zmieniła materac?
— Julciu! Czy tam szyba w narożnym wstawiona? Żeby jej nie wiało.
Magda rozczulona pocałowała go w rękę, a Jola musiała dokładnie opowiedzieć ojcu, jak Magda wygląda. Staruszek nie darował żadnego szczegółu, a że Jola aż przesadzała w pochwałach, w końcu orzekł:
— Tak, tak, wiem, jest piękna. Starsza siostra twojej