Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/152

Ta strona została skorygowana.

łych kalesonach klęczy przed łóżkiem i odmawia pacierze głosem to wzmagającym się w pomruku, to zcichającym zupełnie, to znów rozbrzmiewającym głośno słowami: — „Bądź miłościw mnie grzesznemu, bądź miłościw mnie grzesznemu“... A poczciwa Adela ściele łóżko, chrzęści nakrochmalone prześcieradło i podłoga trzeszczy pod jej bosemi stopami, a w mieszkaniu pachnie naftaliną... Ojciec Kornata był doktorem i sam dostał pomieszania zmysłów, a Kornat został na świecie sam, beznadziejnie sam... I rzeczywiście cóż mu po hołdach publiczności, skoro naprawdę to go nikt nie kocha, nikt nie potrzebuje... Przecież to tak, jak i jej, Magdy, którą wypędzono z domu...
— ...i ta mała siostrzyczka, którą tak kochałem, która mi była światem całym... umarła... Na imię jej było Toli... I umarła...
W oczach Kornata zaświeciły się łzy. Nie ocierał ich, nie odwracał głowy, tylko tak patrzał przed siebie, a łzy ściekały mu po twarzy.
I Magda poczuła się sama ową ładną śliczną siostrzyczką, która umarła i też zapłakała, a on przytulił ją do siebie rozszlochaną i tak oboje płakali.
— Ja też jestem taka nieszczęśliwa... bardzo nieszczęśliwa — wśród łkania powtarzała Magda — ale pan... ale pan jeszcze więcej... jeszcze więcej.
Nie opierała się gdy ją zaczął całować po oczach, po policzkach, po ustach, tak, jak ją całowała Adela. Jak przez mgłę słyszała jego pocieszenia. Mówił, że teraz ona jedna, ona mu tylko została, jego miedziana królewna, jego złote szczęście, jego bratnia dusza, która zrozumie go, utuli, da zapomnieć o jego niepotrzebnem życiu, o wszystkich rozpaczach i zmartwieniach. On już nigdy szczęśliwy nie będzie, chociaż jak błazen, jak cyrkowa