Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/154

Ta strona została skorygowana.

Zaczęła płakać i już sił nie miała całkiem.
— Dlaczego nie chcesz... Dlaczego?... — oblewał jej kark gorący oddech.
Znowu leżała na łóżku, ostatnim wysiłkiem zaciskając kolana, z trudem chwytając płucami powietrze, przygnieciona, niemal bezwładna.
Nieznośne, drażniące, ohydne uczucie przemocy targnęło jej ciałem, przeszywający ból zatrzepotał w spaźmie przerażenia wszystkiemi mięśniami i nagle uświadomiła sobie, że już się stało, bezpowrotnie...
Zmięta, zdrętwiała, do ostateczności wyczerpana nie czuła już pocałunków. Gdzieś w głębi zerwał się szloch. Przywarła do poduszki i płakała coraz ciszej aż zmęczenie wzięło górę i usnęła.
Obudził ją jakiś hałas. Dłuższa chwila upłynęła zanim zorjentowała się, że to huk przelatującego samolotu. W pokoju panował półmrok. Tylko przez rozchylone w kilku miejscach grube zasłony na oknach wdzierał się jasny, jaskrawy dzień. Spoczątku nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Bolały ją wszystkie członki, w ustach miała przykry kwaśny smak, pod czaszką ćmiło, a w żołądku była jakaś czczość. Przesunęła palcami po poduszce i nagle usiadła: uświadomiła sobie wszystko. W jednej sekundzie, lecz było to tak nieprawdopodobne...
— Przyśniło mi się — szepnęła głośno, by utwierdzić się w tem przekonaniu i rozejrzała się:
Na podłodze leżały części bielizny, a obok na łóżku, wciśnięte w miękką pościel wznosiło się i opadało w oddechu duże tłuste ciało odwrócone do niej plecami. Nagie i białe z wielką bronzową brodawką pod karkiem.
Przycisnęła dłoń do ust, by nie krzyknąć. Drżąc jak w febrze, ostrożnie wyszła z łóżka i zaczęła ubierać się. Minęło dobrych kilka minut, zanim poznajdywała