Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

— Nocowałam u ciotki — cicho i pojednawczo odpowiedziała Magda.
Lecz Weronika nie dała się ułagodzić:
— Widzielim już takie, co po różnych ciotkach nocują. A Julcia od rana lata z wywieszonym językiem po mieście. Szuka biedaczki. Takie czasy.
Uchyliła drzwi do jadalni i dodała:
— Nie mówiłam panu?... Co?... Znalazła się... Tfu!
Służąca zawróciła i, rozmyślnie potrącając Magdę swojem wielkiem biodrem, poszła do kuchni.
Magda zdjęła kapelusz i zbliżyła się do fotelu pana Brandtmayera.
— Dzieńdobry panu — zaczęła — ja bardzo przepraszam. Ja nocowałam u cioci... Na Lesznie. Przepraszam, że nie zawiadomiłam.
Jednak twarz pan Brandtmayera nie miała ani śladu wczorajszego uśmiechu.
— Szkoda, że pani nie zawiadomiła. Niepokoiliśmy się. Panienka w tym wieku powinna pamiętać, że podobne niezjawianie się jej na noc... Ech!...
Machnął ręką i dodał:
— Dziwny stał się świat...
I umilkł. Magda stała, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Chciałaby pójść do swego pokoju, lecz bała się spotkać Weronikę.
— Co ja zrobiłam... Co ja zrobiłam — myślała z rozpaczą. Staruszek opuścił głowę i milczał, nie mając widocznie ochoty na rozmowę.
— Może panu co przeczytać — zaofiarowała się nieśmiało.
— Nie, dziękuję pani — westchnął.
Już zdecydowała się wyjść, gdy przyszła pani