Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

Brandtmayerowa. Spojrzała na Magdę uważnie i chłodno, przywitała się zwyczajnie.
— Bardzo panią przepraszam — zaczęła Magda — podobno sprawiłam niepokój... Zanocowałam u mojej ciotki Zaklesińskiej na Lesznie, pod stoósmym...
— Tak?.. Właśnie chciałam z panią o tem pomówić — spokojnie odpowiedziała pani Brandtmayerowa — może pani pozwoli.
Wprowadziła Magdę do sąsiedniej sypialni, zamknęła drzwi i wskazawszy krzesło, zaczęła:
— Widzi pani... ja nie mam prawa wtrącać się do pani trybu życia. Ani prawa ani obowiązku. Skoro jednak przyjęłam panią pod swój dach, rzecz się nieco zmienia. Wiem, że w teatrze sposób życia jest dość... luźny. Wiem jednak również, że moja córka, jak zresztą i niektóre jej koleżanki, traktują pracę w teatrze poważnie, a przytem są... uczciwemi dziewczynami. Za jedną z nich miałam i panią. Nie mam podstaw do twierdzenia, że się myliłam. Jednak, proszę mnie zrozumieć, nie życzę sobie, by Jola nabierała podobnych zwyczajów.
— Cóż ja złego zrobiłam? — ze łzami w oczach zapytała Magda.
— Chcę pani wierzyć, że nic. Ale niedość jest postępować porządnie. Należy jeszcze postępować tak, by nie wyglądało to źle. Wobec siebie wystarczy mieć czyste sumienie, ale skoro się żyje wśród ludzi, trzeba też u nich mieć czystą opinję. Panienka w tym wieku, i to pracująca w teatrze, tembardziej musi dbać o to, a spędzanie nocy poza domem... Powtarzam: nie znam pani stosunków rodzinnych i już nie zamierzam w nie wnikać. Fakt, że pierwszą