Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

Biesiadowskiego?... Lub tembardziej wykorzystywać jego miłość?
— Nie, taka podła nie jestem... Nie, nie...
Czemprędzej odchodziła od jego kamienicy, by go nawet nie spotkać, by nie mieć pokusy.
Jednakże perspektywa spędzenia znowu nocy na włóczeniu się po mieście, w tramwajach i w ogrodzie Saskim byłaby zbyt straszna. Przez jedno mgnienie pomyślała, że ma inne, bardzo łatwe wyjście: Kornata, lecz już w następnej chwili doszła do przekonania, że wolałaby bodaj najgorsze, bodaj wrócić do państwa Brandtmayerów. Wspomnienie nocy i dzisiejszego ranka przejmowało ją zgrozą.
— Co ja zrobiłam, co ja zrobiłam — powtarzała wciąż w kółko.
Musiała mówić to dość głośno, gdyż jakiś pan obejrzał się za nią. Później stanął na rogu, przeczekał aż przeszła i znowu ją dopędził. Młody jeszcze brunet, w szarym eleganckim garniturze i w rogowych okularach.
Zrównał się z nią i lekko uchylając kapelusza, zapytał:
— Czy nie przeszkodzę?
— Owszem — odpowiedziała bez namysłu.
— A może zastąpię tego ducha, z którym pani rozmawia? Zapewniam panią, że będę się starał być równie miłym towarzyszem.
Magda przyśpieszyła kroku. Chciała mu odpowiedzieć niegrzecznie „odczep się pan“, ale wydał się jej jakoś bardzo szykowny i nie chciałaby w jego oczach uchodzić za ordynarną.
— I tak zresztą odczepi się — pomyślała.
On jednak był wytrwały.